Dzień niepodległości w roku 2011 wiązał się nie tylko ze świętem narodowym ale przede wszystkim z możliwością wyjazdu do lasu, tym bardziej, że to dzień wolny od pracy a dodatkowo właśnie na 11.11.2011 wypadała pełnia. W łowisku jestem jeszcze za dnia, przy skrzynce w której znajduje się nasza książka wpisów spotykam leśniczego, który wraz ze znajomymi wracał ze spaceru po lesie.
– Dzień dobry Panie Tadku!
– Cześć, gdzie siadasz?
– Myślałem o „wyprzętach” tak mnie coś tam ciągnie…
– O widzisz tak się składa, że właśnie wracamy z pod „wartowni” (to tuż obok), żołędzi jest w bród więc i dziki żeru mają wszędzie pełno, trudno powiedzieć gdzie mogą dziś wyjść…
– To skoro byliście obok to chyba sobie podaruję te „wyprzęty”…
– Pierwsza myśl od Boga, druga od diabła – pamiętaj, jak zaplanowałeś, że tam masz usiąść to tak zrób i nie kombinuj…
Po tej krótkiej radzie Pan Tadeusz skierował się w stronę domu a ja zostałem przy skrzynce ze słowami jego rady. Może to i racja, z drugiej strony niebo bez jednej chmurki, ciepły wieczór jak na listopad, więc nic nie mam do stracenia. Szybka decyzja, siadam na „wyprzętach”.
10 minut później parkuję samochód obok wierzby, która stanowi idealny kamuflaż dla auta. Sztucer na ramię, lornetka na szyję, plecak w rękę i kieruję się po woli w stronę ambony. Na żwirowej drodze widać wyraźnie tropy jeleni, lisa ale po dzikach niestety nie ma śladu. No cóż, najwyżej popatrzę sobie na chmarę, która była tu ostatniej nocy –pomyślałem – przynajmniej na tyle można było liczyć z zapisanych na drodze śladów.
Pokonuję łąkę, mały rów melioracyjny. Jeszcze tylko około 300 m przez trawy, których w tym roku z sobie tylko znanych przyczyn nie zebrał rolnik i już siadam na ambonie. Po lewej stronie mam duży obszar nieskoszonej łąki, której trawy sięgają do pasa a po prawej świeżutka trawa na której prawdopodobnie będą ucztować dziś wieczorem jelenie. Nie ukrywam, że oczekuję z małą nadzieją na to, że nie tylko jelenie będą chciały właśnie tędy podążać na żer…
Słońce powoli zbliża się do linii horyzontu, zaraz zginie zupełnie za lasem i nagle strzał a po jakichś 15 minutach drugi ale jakby z drugiej strony. Biorę telefon i już wszystko wiem. Andrzej jako pierwszy pozyskał cielaka a chwilę później Edkowi udał się strzał do dzika. U mnie cisza…
Księżyc w kolorze dojrzałej pomarańczy powoli zaczął wznosić się na nieboskłon. Dochodzi godzina 19:15 patrzę na zegarek i w tej samej chwili słyszę jakby w tej głuchej ciszy zerwał się wiatr. Przecież nie wieje, co za… ? Przechylam głowę w kierunku z którego dochodzi niewyraźny szmer traw. Z lewej strony? Od rzeki?
Pierwsza myśl – pewnie łanie podchodziły do ściany lasu, coś im nie pasowało i odbiły na lewo. Na pewno za chwilę pojawią się na zielonej łące. Biorę lornetkę do ręki i zaczynam sprawdzać co powoduje nasilający się szum w trawach, który wyraźnie kieruje się w moją stronę. Księżyc jest taki, że przysłowiową książkę można czytać, więc ze zlokalizowaniem przyczyny hałasu nie powinienem mieć problemu. Przykładam lornetkę do oczu i …
MAM!!! … ale to niemożliwe … widzę dzika wyraźnie… w trawach w których jeszcze kilka godzin temu sięgały mi niemal do pasa, kiedy przez nie brnąłem w stronę ambony widzę dzika! Nie sylwetkę czy chyb tylko wyraźnie tabakierę, świece, słuchy. W tej trawie!
Przecież to nie możliwe! Myśli tłuką się po głowie… Jest jeszcze spory kawałek ode mnie, jakieś 200 metrów ale jak złapie odwiatr to tyle go będę widział. Jak to możliwe, że w tych trawach taki odyniec? Przecież idzie od rzeki. Gdzie on tam zalegał? Jeszcze chwila w lornetce, szybka decyzja, sztucer do ręki.
Jest już taka odległość, że wyraźnie widać go jak sunie prosto na mnie. Staram się oszukać sam siebie, żeby opanować drżenie rąk. Pewnie przesuwa się garbem i wcale nie jest taki wielki jak wstępnie oceniłem. Pojedynek … na pewno …
Strzał przerywa głuchą ciszę. Nic się nie dzieję, nic nie słychać. Pudło… ? Co jest? Przecież wszystko było idealnie. Cisza … Mija 5 minut, 10, biorę telefon i dzwonię do Andrzeja. Szybka relacja z tego co miało miejsce i po chwili wyraźnie widzę jak Andrzej kieruje się w moją stronę. Za chwilę spotykamy się przed amboną.
Po woli noga za nogą kierujemy się w stronę traw i miejsca w którym ostatni raz widziałem odyńca. JEST!!! Widzę go już z odległości około 20 metrów. Podchodzimy powoli, ostrożnie … Przed takim zwierzem trzeba mieć respekt, sam szacunek to za mało!
Już widzę, że to nie będzie trofeum które pozyskuję się zbyt często. Ja czekałem 14 lat. Mój pierwszy, jak się później okazało brązowo – medalowy odyniec miał 111.60 pkt CIC i ważył 117 kg.
Leśnik miał rację trzeba słuchać pierwszej myśli, która jest od Boga…
Darz Bór!!!
Przemysław Rutkowski
Zdjęcie oręża tego dzika
[singlepic id=4166 w= h= float=none]